Któregoś dnia, pod koniec powstania, ks. prof. Wyszyński idąc przez las, zobaczył stertę spopielonych kart przyniesionych przez wiatr. Na jednej z nich został niedopalony środek, na nim zaś słowa: "Będziesz miłował...". Ksiądz Wyszyński zaniósł to na dłoni do kaplicy, pokazał siostrom i powiedział: "Nic droższego nie mogła nam przysłać ginąca stolica. To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata. Apel i testament... - Będziesz miłował".
Powstanie Warszawskie - Dzień 58
Po likwidacji kotła północnego rozpoczęła się walka o kocioł południowy. Niemieckie oddziały szturmowe były wspierane falami ataków samolotów bojowych, które włączały się do walk w mieście zrzucając bomby zapalające i burzące oraz ostrzeliwując z broni pokładowej. Ponadto wprowadzono do walki ciężką niemiecką broń, jak moździerze, miotacze ognia i artylerię. Przeciwko blokom domów zamienionym w twierdze, których piwnice zostały tymczasem przez powstańców przekształcone w bunkry, skierowano też artylerię przeciwlotniczą i czołgi. Piwnice te musiały w końcu być oczyszczane przez oddział miotaczy ognia. W ten sposób rozbijano gniazda oporu jedno po drugim. W ciągu pierwszych tygodni września udało się odzyskać całe zachodnie nadbrzeże Wisły, a posuwając się od południa stłumić powstanie w innych dzielnicach miasta, włącznie z najdłużej i najzacieklej broniącym się przedmieściem Mokotów. Tym samym praktycznie do 27 września uwolniono od powstańców całą Warszawę, z wyjątkiem ostatniego dużego kotła w centrum miasta i przedmieścia Żoliborz.
Raport końcowy gubernatora dystryktu warszawskiego z dnia 20 grudnia 1944 sporządzony w Sochaczewie przez Friedricha Gollerta, szefa Urzędu Dystryktu Warszawskiego.
->
Inne
Powstanie Warszawskie - Dzień 55
Rankiem 24 września Niemcy rozpoczynają atak na na część Mokotowa kontrolowaną przez powstańców. Atak piechoty poprzedził ostrzał artyleryjski i bombardowanie. Niemcy koncentrowali ogień na położonym przy Al. Niepodległości 52 „Pudełku”. Budynek z racji położenia i wysokości był doskonałym punktem obserwacyjnym. „Pudełko” stanęło w ogniu a zawalenie się dwóch najwyższych pięter uniemożliwiły gaszenie pożaru. Budynek został opuszczony przez obrońców i po kilku godzinach ponownie przez nich zajęty. Wieczorem Niemcy przypuścili kolejny atak, tym razem z większą ilością czołgów. Zażarta obrona wymusiła odwrót sił niemieckich.
->
Mokotów
Powstanie Warszawskie - Dzień 34
3 IX - zostałam z pozostałą grupą sanitariuszek skierowana do objęcia szpitala na ul. Misyjnej - róg Racławickiej, w klasztorze sióstr Franciszkanek-Misjonarek. Po drugiej stronie Misyjnej znajdował się też szpital powstańczy.
Ranni leżeli na Sali w półsuterenie, połączonej z salą operacyjną. W szpitalu tym zastałyśmy kilka sióstr oraz następujących lekarzy: dra Blocha (ps. "Mikrob"), dra Zana, dra Słobodziana i dra Wojnicza (okulista). Kapelanem był tu ks. Jan Zieja, który wychodził z posługą kapłańską na różne punkty walczącego Mokotowa. Siostrą operacyjną została przybyła z nami Maka Rudzińska.
Rannych stale przybywało. Brakowało już łóżek. Kładliśmy rannych w nogach innych rannych, już leżących na zsuniętych łóżkach. Potem wsuwało się rannych pod łóżka, a w ostatnich dniach leżeli nawet w przejściach, tak że trudno było przejść z noszami do Sali operacyjnej. Brakowało często leków, po które chodziłam do zbombardowanego szpitala Elżbietanek. Stamtąd też udawało mi się czasem dostać dla ciężko rannych ryż czy czerwone wino na wzmocnienie. W tym okresie jedliśmy tylko kasze jęczmienną, rozgotowaną w wodzie. Kiedyś idąc obładowana butelkami z lekarstwami w nocy przez Skwer Dreszera zostałam oświetlona wystrzeloną z fortu rakietą-lampionem i ostrzelana z broni maszynowej. Stałam bez ruchu, a różnokolorowe kulki (chyba tzw. ekrazytówki) bzykały dookoła mnie, niektóre wpadały w ziemię przede mną, obsypując mi nogi ziemią. Do zgaszenia rakiety żadna mnie nawet nie drasnęła.
Ranni leżeli na Sali w półsuterenie, połączonej z salą operacyjną. W szpitalu tym zastałyśmy kilka sióstr oraz następujących lekarzy: dra Blocha (ps. "Mikrob"), dra Zana, dra Słobodziana i dra Wojnicza (okulista). Kapelanem był tu ks. Jan Zieja, który wychodził z posługą kapłańską na różne punkty walczącego Mokotowa. Siostrą operacyjną została przybyła z nami Maka Rudzińska.
Rannych stale przybywało. Brakowało już łóżek. Kładliśmy rannych w nogach innych rannych, już leżących na zsuniętych łóżkach. Potem wsuwało się rannych pod łóżka, a w ostatnich dniach leżeli nawet w przejściach, tak że trudno było przejść z noszami do Sali operacyjnej. Brakowało często leków, po które chodziłam do zbombardowanego szpitala Elżbietanek. Stamtąd też udawało mi się czasem dostać dla ciężko rannych ryż czy czerwone wino na wzmocnienie. W tym okresie jedliśmy tylko kasze jęczmienną, rozgotowaną w wodzie. Kiedyś idąc obładowana butelkami z lekarstwami w nocy przez Skwer Dreszera zostałam oświetlona wystrzeloną z fortu rakietą-lampionem i ostrzelana z broni maszynowej. Stałam bez ruchu, a różnokolorowe kulki (chyba tzw. ekrazytówki) bzykały dookoła mnie, niektóre wpadały w ziemię przede mną, obsypując mi nogi ziemią. Do zgaszenia rakiety żadna mnie nawet nie drasnęła.
Wspomnienia komendantki sanitariatu Anny Danuty Staniszkis ps. Jagienka spisane z latach 80-tych.
->
Mokotów
Powstanie Warszawskie - Dzień 33
Trwają naloty na Śródmieście. Bomby rujnują m.in. kościół św. Aleksandra na pl. Trzech Krzyży i solidny gmach gimnazjum Królowej Jadwigi. Jedna z bomb spada obok gmachu YMCA przy ul. Marii Konopnickiej tworząc dogodną dla powstańców sytuację umożliwiającą opanowanie budynku. Podczas ataku od strony ogrodów Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych strzelec Stanisław Gajda ps. "Gaj" zobaczył wyskakujących przez okno dwóch żołnierzy niemieckich. Nie namyślając się, razem z głuchym strzelcem Henrykiem Nasiłowskim ps. "Czerwony" niezauważeni przez uciekających Niemców, dopadli ich od tyłu i obezwładnili, zdobywając dwa mausery i dwa pistolety maszynowe MP40.
Powstanie Warszawskie - Dzień 32
Powróciłam - marsz nocny w kanale - przedostanie się ze Starówki do Śródmieścia. Przypuszczam, że cała ta eskapada sierpniowa, a także przejście co najmniej 5 godzin kanałem wyryło na mnie piętno niesamowite, nie mówiąc tu już o ranach. Dźwigam swą poszarpaną rękę przybandażowaną do ciała i ciągnę lekko zranioną nogę.
Moje spalone włosy są w nieładzie - krótkie są i podstrzyżone. Chcę wyobrazić sobie, co się działo i jak okropnie wyglądałam, idąc ulicami wprost z kanału do domu. Szłam do matki. O, wtedy nikt na mnie nie zwracał uwagi. Ze wszystkich stron kanonady. Groza śmierci. Tu się odczuwało tę słabość ludzi po twarzach zmęczonych i otępiałych, chęć zrzucenia z siebie, niech inni cierpią, abyśmy my wyszli cało i uniknęli tej strasznej śmierci. Czasem modlitwa tchórzliwa dochodziła mych uszu i gdzieś z piwnic przerażone do szaleństwa oczy tłumu. Przecież nie wszyscy tacy byli - o nie. Spotykało się w każdym kącie zrujnowanym oczy pałające i oczy szczere. Kobiety całujące miejsca święte, skrwawione - oni podtrzymywali w nas ducha. Trwaliśmy 2 miesiące.
Moje spalone włosy są w nieładzie - krótkie są i podstrzyżone. Chcę wyobrazić sobie, co się działo i jak okropnie wyglądałam, idąc ulicami wprost z kanału do domu. Szłam do matki. O, wtedy nikt na mnie nie zwracał uwagi. Ze wszystkich stron kanonady. Groza śmierci. Tu się odczuwało tę słabość ludzi po twarzach zmęczonych i otępiałych, chęć zrzucenia z siebie, niech inni cierpią, abyśmy my wyszli cało i uniknęli tej strasznej śmierci. Czasem modlitwa tchórzliwa dochodziła mych uszu i gdzieś z piwnic przerażone do szaleństwa oczy tłumu. Przecież nie wszyscy tacy byli - o nie. Spotykało się w każdym kącie zrujnowanym oczy pałające i oczy szczere. Kobiety całujące miejsca święte, skrwawione - oni podtrzymywali w nas ducha. Trwaliśmy 2 miesiące.
Powstanie Warszawskie - Dzień 20
W Śródmieściu, w nocy z 19 na 20 sierpnia, oddziały powstańcze pod dowództwem rtm. Henryka Roycewicza „Leliwy” przystępują do natarcia na potężny, ośmiopiętrowy gmach Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej, tzw. PAST-y, przy ul. Zielnej 37/39. W akcji uczestniczą m.in. oddziały z IX zgrupowania rtm. „Leliwy”, pluton szturmowy z kompanii „Koszta”, dwa patrole saperów, kobiecy patrol minerski, dwa patrole miotaczy płomieni, specjalna ekipa straży ogniowej. Dotychczasowe próby zdobycia PAST-y załamywały się, ze znacznymi stratami własnymi, wobec przewagi ogniowej Niemców, zamkniętych w ufortyfikowanym gmachu. Po kilkunastu godzinach ciężkiej walki Powstańcy zdobywają gmach PAST-y, likwidując w ten sposób uciążliwy punkt ostrzału. Straty wroga wynoszą 36 zabitych. Do niewoli dostaje się 115 Niemców z różnych formacji, w tym wielu rannych i poparzonych. Straty powstańcze wynoszą 38 osób zabitych i 63 rannych. Dane te nie obejmują osób cywilnych i strat innych placówek zlokalizowanych wokół PAST-y, na przykład placówki przy ulicy Królewskiej 16 i żołnierzy innych oddziałów, którzy samorzutnie ochotniczo włączyli się do walki.
Powstanie Warszawskie - Dzień 15
Najbardziej tragiczny dla kompanii "Grażyna" okazał się 15 sierpnia. Rozpoczął się ostrzałem z miotacza min tzw. "krowy", początkowo "Prudentialu" a potem rejonu Mazowieckiej. Myśmy nazywali te miotacze "krowy" albo "szafy". "Szafy", dlatego, że zawsze był taki charakterystyczny zgrzyt, gdy naciągali sprężyny. A "krowy", dlatego, że wystrzał "krów", z reguły było to sześć pocisków, przypominał troszeczkę ryk krowy. Pierwsze miny wznieciły pożar w kamienicy przy Mazowieckiej. Trzy dalsze pociski zapalające (fosfor!) wpadły na podwórze. Na dodatek jeden z nich trafił w zgromadzone przed wejściem do tylnej oficyny butelki z benzyną, których było ze trzydzieści.
Chwilę wcześniej ogłoszono alarm i wszyscy wybiegli na podwórze. Jeden z plutonów, akurat trzeci pluton, w którym ja byłem, był już gotowy, ustawiony w szeregu. I chyba trzynaście osób z tego plutonu, stanęło w płomieniach. To było coś przerażającego. Do dzisiaj pamiętam i słyszę ryk bólu palących się ludzi...
Rozszalało się piekło. Płonący fosfor i benzyna obróciły kilku żołnierzy z plutonu w żywe pochodnie. Widziałem dantejskie sceny. Wśród ogarniętych płomieniami był im.in. dowódca III plutonu pchor. "Kocio" (Bolesław Koucki). Jakimś cudem byłem nietknięty i rzuciłem się do gaszenia płonących kolegów.
Pamiętam, że m.in zająłem się pchor. "Kocio". Po ugaszeniu na nim fosforu zobaczyłem, że miał oberwaną rękę i całkowicie spaloną skórę twarzy, ramion i górnej części tułowia. Pamiętam, że trzymałem jego głowę na kolanach. W pewnym momencie odzyskał przytomność, podniósł się na jednej ręce, zobaczył, że nie ma drugiej i że jest właściwie cały spalony i zemdlał. Wiem, że niedługo potem zmarł w strasznych męczarniach mimo przeniesienia do szpitala.
Największe straty poniósł III pluton, w którym służyłem. Zmarłych pochowano na cmentarzu zgrupowania, na ulicy - o makabrycznej w tym kontekście nazwie - Dowcip.
Chwilę wcześniej ogłoszono alarm i wszyscy wybiegli na podwórze. Jeden z plutonów, akurat trzeci pluton, w którym ja byłem, był już gotowy, ustawiony w szeregu. I chyba trzynaście osób z tego plutonu, stanęło w płomieniach. To było coś przerażającego. Do dzisiaj pamiętam i słyszę ryk bólu palących się ludzi...
Rozszalało się piekło. Płonący fosfor i benzyna obróciły kilku żołnierzy z plutonu w żywe pochodnie. Widziałem dantejskie sceny. Wśród ogarniętych płomieniami był im.in. dowódca III plutonu pchor. "Kocio" (Bolesław Koucki). Jakimś cudem byłem nietknięty i rzuciłem się do gaszenia płonących kolegów.
Pamiętam, że m.in zająłem się pchor. "Kocio". Po ugaszeniu na nim fosforu zobaczyłem, że miał oberwaną rękę i całkowicie spaloną skórę twarzy, ramion i górnej części tułowia. Pamiętam, że trzymałem jego głowę na kolanach. W pewnym momencie odzyskał przytomność, podniósł się na jednej ręce, zobaczył, że nie ma drugiej i że jest właściwie cały spalony i zemdlał. Wiem, że niedługo potem zmarł w strasznych męczarniach mimo przeniesienia do szpitala.
Największe straty poniósł III pluton, w którym służyłem. Zmarłych pochowano na cmentarzu zgrupowania, na ulicy - o makabrycznej w tym kontekście nazwie - Dowcip.
Wspomnienia kaprala Andrzeja Danysza ps. "Filozof"
Powstanie Warszawskie - Dzień 13
13 sierpnia na małej uliczce Kilińskiego, między Podwalem a Długą wybuchł słynny czołg bez załogi. Są różne wersje, w jaki sposób zdobyli go młodzi Powstańcy. Faktem jest, że za czołgiem, oblepionym masą ludzi gęstą jak rój pszczół, z nieopisanym entuzjazmem ciągnęli dalsi amatorzy zdobycznej broni - od strony Placu Zamkowego w tę krótką ulicę Kilińskiego. Ta wielka radość spowodowała zgromadzenie tłumu szczęśliwych ludzi, w tym oczywiście mnóstwa dzieci. Liczbę ofiar wybuchu szacuje się na około 500 osób.
Wkrótce po zakwaterowaniu w rejonie ulic Sapieżyńska - Mławska, szef sanitarny "Kedywu" dr "Skiba" (Cyprian Sadowski) powołał doktora Oddziału "Kolegium A" Jerzego Kaczyńskiego ps. "Bohdan" do zorganizowania nowego szpitala "Pod Krzywą Latarnią" (była to wówczas nazwa restauracji, mieszczącej się w piwnicy przy ulicy Podwale) tuż za rogiem ul. Kilińskiego. Wszyscy żołnierze "Stasinka" (już od 12.08 włączeni do Batalionu "Zośka", jako pluton "Śnicy" - Bolesława Góreckiego), zostali zaangażowani do urządzania szpitala, stworzonego głównie dla ofiar wybuchu czołgu. Znosili materace i sienniki, tudzież pościel i wszystko, co mogło się przydać ofiarowywane chętnie przez okolicznych mieszkańców.
Ofiar tych było setki, a miejsc zaledwie 50, 60 - w dwóch piwnicznych salach restauracyjnych. Do pomocy doktorowi "Bohdanowi" (Jerzemu Kaczyńskiemu) przydzielono lekarzy: Jagodowskiego (zaopatrzenie w środki medyczne) i Włodzimierza Nakwaskiego ps. "Wodołaz" (zagospodarowanie lokalu).
Żaden opis nie odda prawdy o tym, co działo się na ulicy Kilińskiego po tym perfidnie obmyślonym przez Niemców akcie zbrodni. Piekło?- to sielanka średniowiecznych wyobrażeń. Groza? - to oglądanie filmów z przełomu XX i XXI wieku. Apokalipsa? - to czytanie Biblii. Nie da się zapomnieć widoku pięknego ciała 18 letniej dziewczyny na barze restauracyjnym, pełniącym rolę stołu operacyjnego. To, że było ono naszpikowane niezliczoną ilością odłamków - to nic w porównaniu do dziwnego, powikłanego złamania otwartego kości goleniowej. Po parosekundowej obserwacji dr "Bohdan" postawił diagnozę - to jest kość innego człowieka wbita siłą wybuchu w goleń rannej.
Wkrótce po zakwaterowaniu w rejonie ulic Sapieżyńska - Mławska, szef sanitarny "Kedywu" dr "Skiba" (Cyprian Sadowski) powołał doktora Oddziału "Kolegium A" Jerzego Kaczyńskiego ps. "Bohdan" do zorganizowania nowego szpitala "Pod Krzywą Latarnią" (była to wówczas nazwa restauracji, mieszczącej się w piwnicy przy ulicy Podwale) tuż za rogiem ul. Kilińskiego. Wszyscy żołnierze "Stasinka" (już od 12.08 włączeni do Batalionu "Zośka", jako pluton "Śnicy" - Bolesława Góreckiego), zostali zaangażowani do urządzania szpitala, stworzonego głównie dla ofiar wybuchu czołgu. Znosili materace i sienniki, tudzież pościel i wszystko, co mogło się przydać ofiarowywane chętnie przez okolicznych mieszkańców.
Ofiar tych było setki, a miejsc zaledwie 50, 60 - w dwóch piwnicznych salach restauracyjnych. Do pomocy doktorowi "Bohdanowi" (Jerzemu Kaczyńskiemu) przydzielono lekarzy: Jagodowskiego (zaopatrzenie w środki medyczne) i Włodzimierza Nakwaskiego ps. "Wodołaz" (zagospodarowanie lokalu).
Żaden opis nie odda prawdy o tym, co działo się na ulicy Kilińskiego po tym perfidnie obmyślonym przez Niemców akcie zbrodni. Piekło?- to sielanka średniowiecznych wyobrażeń. Groza? - to oglądanie filmów z przełomu XX i XXI wieku. Apokalipsa? - to czytanie Biblii. Nie da się zapomnieć widoku pięknego ciała 18 letniej dziewczyny na barze restauracyjnym, pełniącym rolę stołu operacyjnego. To, że było ono naszpikowane niezliczoną ilością odłamków - to nic w porównaniu do dziwnego, powikłanego złamania otwartego kości goleniowej. Po parosekundowej obserwacji dr "Bohdan" postawił diagnozę - to jest kość innego człowieka wbita siłą wybuchu w goleń rannej.
wspomnienia sanitariuszki Danuty Mancewicz ps. "Danusia" opracowane przez Wojciecha Włodarczyka
Powstanie Warszawskie - Dzień 11
Odwołanie rozkazu o mordowaniu dzieci i kobiet nie oznaczało, że Niemcy zaprzestali masowego ich zabijania. jedna z najbardziej ohydnych zbrodni, którą Niemcy popełnili w czasie Rzezi Woli, miała miejsce w domu przy Bema 54, na tzw. posesji Kosakiewicza, zwanej tak od nazwiska właściciel Ulica Bema, przed wojną długa i prosta, prowadziła wtedy bezpośrednio i Dworzec Zachodni. Stamtąd wywieziono do Pruszkowa sporą część wygnanej ludności Warszawy.
8 sierpnia na domu nr 54 została wywieszona flaga z czerwonym krzyżem. Według jednego z powojennych zeznań, nad wejściem zawisł też napis formujący, że znajduje się tam „azyl dla osób starszych i słabych". Dom był drewniany, jednopiętrowy. Okna z tylnej strony domu zostały zabite deskami a w bramie stanęli esesmani z opaskami z czerwonym krzyżem na ramionach. Ci esesmani - w liczbie dwóch lub trzech - zaczęli odłączać od pędzonych ludzi dzieci w wieku poniżej 10 lat, kalekie staruszki i kobiety ciężarne. W ten sposób trafiła tam 81-letnia matka Anny Hołdakowej, która 8 sierpnia szła z nią i z córką na Dworzec Zachodni. Hołdakowa zeznała po wojnie, że by to ostatnia chwila, kiedy widziała matkę. Nie znała jej dalszych losów. Wszystkie te osoby - z punktu widzenia Niemców zbędne i nieprzydatne - zostały umieszczone w domu Kosakiewicza. Przyglądał się temu 48-letni Stefan Urlich, który stosunkowo swobodnie mógł poruszać się po okolic bo pracował w kuchni dla kolejarzy, ulokowanej na sąsiedniej posesji. Następnego dnia widział w oknach domu dzieci i osoby dorosłe. Składając krótko po wojnie zeznanie, nie potrafił określić, ile mogło być tam osób, ale stwierdzi że było ich wiele i wszystkie lokale musiały być zapełnione. Późno wieczorem kolejnego dnia do kwatery, w której mieszkał Urlich, dobiegły niepokojące odgłosy: „(...) usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza". Mimo niebezpieczeństwa Urlich przekradł się rowem w pobliże domu. „Zobaczyłem wtedy, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa, rzucane na Niemców i wołanie dzieci «mamo». Nikt z płonącego domu nie uciekał, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zrientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywi zamknięci w domu, a żołnierze niemieccy stacjonujący w fabryce Lilpopa ostrzeliwują okna wychodzące na ulicę Bema”. Zbrodnia miała miejsce 11 sierpnia, choć tablica pamiątkowa w miejscu dawnej posesji Kosakiewicza podaje datę 9 sierpnia. Dom dopalał się przez kilka następnych dni.
Piotr Gursztyn - "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona", wydawnictwo Demart, Warszawa 2015"
8 sierpnia na domu nr 54 została wywieszona flaga z czerwonym krzyżem. Według jednego z powojennych zeznań, nad wejściem zawisł też napis formujący, że znajduje się tam „azyl dla osób starszych i słabych". Dom był drewniany, jednopiętrowy. Okna z tylnej strony domu zostały zabite deskami a w bramie stanęli esesmani z opaskami z czerwonym krzyżem na ramionach. Ci esesmani - w liczbie dwóch lub trzech - zaczęli odłączać od pędzonych ludzi dzieci w wieku poniżej 10 lat, kalekie staruszki i kobiety ciężarne. W ten sposób trafiła tam 81-letnia matka Anny Hołdakowej, która 8 sierpnia szła z nią i z córką na Dworzec Zachodni. Hołdakowa zeznała po wojnie, że by to ostatnia chwila, kiedy widziała matkę. Nie znała jej dalszych losów. Wszystkie te osoby - z punktu widzenia Niemców zbędne i nieprzydatne - zostały umieszczone w domu Kosakiewicza. Przyglądał się temu 48-letni Stefan Urlich, który stosunkowo swobodnie mógł poruszać się po okolic bo pracował w kuchni dla kolejarzy, ulokowanej na sąsiedniej posesji. Następnego dnia widział w oknach domu dzieci i osoby dorosłe. Składając krótko po wojnie zeznanie, nie potrafił określić, ile mogło być tam osób, ale stwierdzi że było ich wiele i wszystkie lokale musiały być zapełnione. Późno wieczorem kolejnego dnia do kwatery, w której mieszkał Urlich, dobiegły niepokojące odgłosy: „(...) usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza". Mimo niebezpieczeństwa Urlich przekradł się rowem w pobliże domu. „Zobaczyłem wtedy, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa, rzucane na Niemców i wołanie dzieci «mamo». Nikt z płonącego domu nie uciekał, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zrientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywi zamknięci w domu, a żołnierze niemieccy stacjonujący w fabryce Lilpopa ostrzeliwują okna wychodzące na ulicę Bema”. Zbrodnia miała miejsce 11 sierpnia, choć tablica pamiątkowa w miejscu dawnej posesji Kosakiewicza podaje datę 9 sierpnia. Dom dopalał się przez kilka następnych dni.
Piotr Gursztyn - "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona", wydawnictwo Demart, Warszawa 2015"
->
Wola
Powstanie Warszawskie - Dzień 5
Widząc sukcesy sąsiednich oddziałów kpt. ”Mandaryn” (Jan Lipski), bez wiedzy przełożonych, bez uzgodnienia z dowódcą pułku i bez rozpoznania przedpola, jakim był otwarty dziedziniec – podwórze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (ul. Nowy Świat 69) wydał fatalny rozkaz ataku na Komendę Policji.
Atakujący mieli przebiec wyłomem od Świętokrzyskiej, przez dziedziniec obsadzony krzewami ozdobnymi i sforsować ścianę posesji Krakowskie Przedmieście 1 (Komenda Policji). Ściana atakowanego budynku, pokryta bluszczem, miała ukryte strzelnice, których z powodu niedbalstwa dowodzącego nie rozpoznano. Atak miał krwawy finał: kilku zabitych pozostało na placu, jeden ranny w wyłomie, a tylko ostatni wyszedł bez szwanku, bo nie przekroczył wyłomu. Ostrzał ze strzelnic w „ścianie bluszczowej” nie dotknął jedynie „dyrygującego” z okna kpt. „Mandaryna”. Wykrętnych tłumaczeń fatalnej decyzji nie przyjął dowódca pułku. To i ostre zapowiedzi kolegów Żołnierzy zabitych na przedpolu spowodowało, że nazajutrz kpt. „Mandaryn” „zniknął” z Czackiego (odnalazłem go później w spisie Komendy Głównej AK, gdzie wolał przetrwać Powstanie).
generał Jan Podhorski ps. Zygzak" - "Wspomnienia Żołnierza Wyklętego"
Atakujący mieli przebiec wyłomem od Świętokrzyskiej, przez dziedziniec obsadzony krzewami ozdobnymi i sforsować ścianę posesji Krakowskie Przedmieście 1 (Komenda Policji). Ściana atakowanego budynku, pokryta bluszczem, miała ukryte strzelnice, których z powodu niedbalstwa dowodzącego nie rozpoznano. Atak miał krwawy finał: kilku zabitych pozostało na placu, jeden ranny w wyłomie, a tylko ostatni wyszedł bez szwanku, bo nie przekroczył wyłomu. Ostrzał ze strzelnic w „ścianie bluszczowej” nie dotknął jedynie „dyrygującego” z okna kpt. „Mandaryna”. Wykrętnych tłumaczeń fatalnej decyzji nie przyjął dowódca pułku. To i ostre zapowiedzi kolegów Żołnierzy zabitych na przedpolu spowodowało, że nazajutrz kpt. „Mandaryn” „zniknął” z Czackiego (odnalazłem go później w spisie Komendy Głównej AK, gdzie wolał przetrwać Powstanie).
generał Jan Podhorski ps. Zygzak" - "Wspomnienia Żołnierza Wyklętego"
Powstanie Warszawskie - Dzień 4
W dniu 4. sierpnia na nasze podwórko (Madalińskiego 42 - przyp. autor bloga) wpadła duża grupa żołnierzy niemieckich i wrzeszcząc wypędzili wszystkich z piwnic. Kazali nam wszystkim klęknąć na klatce schodowej przy otwartych drzwiach z rękami do góry. Zaczęliśmy głośno modlitwę „Pod twoją obronę”. Ostatni z piwnicy wyszedł starszy pan, Wiktor Rodowicz, oraz młody człowiek, Tadeusz Grzegorzewski. Ten młody chłopiec był czyimś gościem i zaskoczony powstaniem nie mógł wrócić do domu. Chcąc wydostać się z tej opresji podszedł do żołnierza legitymując się swoją kennkartą. Niemiec kazał obu mężczyznom stanąć obok wejścia na klatkę schodową, z rękami podniesionymi do góry. Następnie podwinął rękawy munduru i z pistoletu zastrzelił obydwu, celując prosto w czoło. Oficer dowodzący wywołał spośród klęczących dozorcę, który podszedł wraz ze swoim dorosłym synem. Żołnierze kazali im stanąć z drugiej strony tej samej klatki schodowej i zastrzelił obydwu. Tak zginęli: Stanisław i Bolesław Prusowie.
Na tę śmierć gwałtownie zareagowała moja mama, Eugenia Herbstowa, która zerwała się z klęczek i podeszła do niemieckiego oficera. Znając nieźle język niemiecki powiedziała, że Niemcy to przecież kulturalny naród i prosiła, ażeby nie zabijali niewinnych ludzi. Niemiec pchnął ją pod ścianę i zarepetował pistolet. Wtedy mama poprosiła go, żeby pozwolił pożegnać się z dziećmi. Niemiec złapał ją za ramię i pchnął na klatkę schodową w kierunku piwnicy. Po chwili zakomenderował odwrót i Niemcy wyszli z podwórka. Ciała zabitych leżały cały dzień i zostały pochowane w nocy na środku klombu w podwórku. Mój dziadek nie wyszedł z piwnicy i schowany w jakimś zakątku ocalał, nie widząc całej tragedii śmierci czterech osób. Na tej samej zasadzie ocalało kilkoro przechowywanych na naszej klatce Żydów. Tych kilku Żydów ukrywała w piwnicy mieszkanka pierwszego piętra na VI klatce, pani Dobiecka.
Teresa z Herbstów Winklerowa - Moje wspomnienia z Powstania Warszawskiego
Na tę śmierć gwałtownie zareagowała moja mama, Eugenia Herbstowa, która zerwała się z klęczek i podeszła do niemieckiego oficera. Znając nieźle język niemiecki powiedziała, że Niemcy to przecież kulturalny naród i prosiła, ażeby nie zabijali niewinnych ludzi. Niemiec pchnął ją pod ścianę i zarepetował pistolet. Wtedy mama poprosiła go, żeby pozwolił pożegnać się z dziećmi. Niemiec złapał ją za ramię i pchnął na klatkę schodową w kierunku piwnicy. Po chwili zakomenderował odwrót i Niemcy wyszli z podwórka. Ciała zabitych leżały cały dzień i zostały pochowane w nocy na środku klombu w podwórku. Mój dziadek nie wyszedł z piwnicy i schowany w jakimś zakątku ocalał, nie widząc całej tragedii śmierci czterech osób. Na tej samej zasadzie ocalało kilkoro przechowywanych na naszej klatce Żydów. Tych kilku Żydów ukrywała w piwnicy mieszkanka pierwszego piętra na VI klatce, pani Dobiecka.
Teresa z Herbstów Winklerowa - Moje wspomnienia z Powstania Warszawskiego
->
Mokotów
Powstanie Warszawskie - Dzień 2
Niemcy rozpoczynają eksterminację cywilnej ludności Warszawy. Na Mokotowie rozstrzeliwują około 600 Polaków przetrzymywanych w więzieniu na Rakowieckiej oraz kilkadziesiąt osób (w tym kilkunastu duchownych) z domu Jezuitów przy ul. Rakowieckiej 61. W Śródmieściu Południowym policjanci i gestapowcy z alei Szucha przystępują do rozprawy z mieszkańcami pobliskich ulic. Kilkaset osób zostaje rozstrzelanych w ruinach GISZ oraz w Ogródku Jordanowskim na rogu Alei Ujazdowskich i Bagateli. Do masowych egzekucji dochodzi tam również w następnych dniach powstania.
->
Przekrój
Subskrybuj:
Posty (Atom)