Najbardziej tragiczny dla kompanii "Grażyna" okazał się 15 sierpnia. Rozpoczął się ostrzałem z miotacza min tzw. "krowy", początkowo "Prudentialu" a potem rejonu Mazowieckiej. Myśmy nazywali te miotacze "krowy" albo "szafy". "Szafy", dlatego, że zawsze był taki charakterystyczny zgrzyt, gdy naciągali sprężyny. A "krowy", dlatego, że wystrzał "krów", z reguły było to sześć pocisków, przypominał troszeczkę ryk krowy. Pierwsze miny wznieciły pożar w kamienicy przy Mazowieckiej. Trzy dalsze pociski zapalające (fosfor!) wpadły na podwórze. Na dodatek jeden z nich trafił w zgromadzone przed wejściem do tylnej oficyny butelki z benzyną, których było ze trzydzieści.
Chwilę wcześniej ogłoszono alarm i wszyscy wybiegli na podwórze. Jeden z plutonów, akurat trzeci pluton, w którym ja byłem, był już gotowy, ustawiony w szeregu. I chyba trzynaście osób z tego plutonu, stanęło w płomieniach. To było coś przerażającego. Do dzisiaj pamiętam i słyszę ryk bólu palących się ludzi...
Rozszalało się piekło. Płonący fosfor i benzyna obróciły kilku żołnierzy z plutonu w żywe pochodnie. Widziałem dantejskie sceny. Wśród ogarniętych płomieniami był im.in. dowódca III plutonu pchor. "Kocio" (Bolesław Koucki). Jakimś cudem byłem nietknięty i rzuciłem się do gaszenia płonących kolegów.
Pamiętam, że m.in zająłem się pchor. "Kocio". Po ugaszeniu na nim fosforu zobaczyłem, że miał oberwaną rękę i całkowicie spaloną skórę twarzy, ramion i górnej części tułowia. Pamiętam, że trzymałem jego głowę na kolanach. W pewnym momencie odzyskał przytomność, podniósł się na jednej ręce, zobaczył, że nie ma drugiej i że jest właściwie cały spalony i zemdlał. Wiem, że niedługo potem zmarł w strasznych męczarniach mimo przeniesienia do szpitala.
Największe straty poniósł III pluton, w którym służyłem. Zmarłych pochowano na cmentarzu zgrupowania, na ulicy - o makabrycznej w tym kontekście nazwie - Dowcip.
Chwilę wcześniej ogłoszono alarm i wszyscy wybiegli na podwórze. Jeden z plutonów, akurat trzeci pluton, w którym ja byłem, był już gotowy, ustawiony w szeregu. I chyba trzynaście osób z tego plutonu, stanęło w płomieniach. To było coś przerażającego. Do dzisiaj pamiętam i słyszę ryk bólu palących się ludzi...
Rozszalało się piekło. Płonący fosfor i benzyna obróciły kilku żołnierzy z plutonu w żywe pochodnie. Widziałem dantejskie sceny. Wśród ogarniętych płomieniami był im.in. dowódca III plutonu pchor. "Kocio" (Bolesław Koucki). Jakimś cudem byłem nietknięty i rzuciłem się do gaszenia płonących kolegów.
Pamiętam, że m.in zająłem się pchor. "Kocio". Po ugaszeniu na nim fosforu zobaczyłem, że miał oberwaną rękę i całkowicie spaloną skórę twarzy, ramion i górnej części tułowia. Pamiętam, że trzymałem jego głowę na kolanach. W pewnym momencie odzyskał przytomność, podniósł się na jednej ręce, zobaczył, że nie ma drugiej i że jest właściwie cały spalony i zemdlał. Wiem, że niedługo potem zmarł w strasznych męczarniach mimo przeniesienia do szpitala.
Największe straty poniósł III pluton, w którym służyłem. Zmarłych pochowano na cmentarzu zgrupowania, na ulicy - o makabrycznej w tym kontekście nazwie - Dowcip.
Wspomnienia kaprala Andrzeja Danysza ps. "Filozof"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz