Odwołanie rozkazu o mordowaniu dzieci i kobiet nie oznaczało, że Niemcy zaprzestali masowego ich zabijania. jedna z najbardziej ohydnych zbrodni, którą Niemcy popełnili w czasie Rzezi Woli, miała miejsce w domu przy Bema 54, na tzw. posesji Kosakiewicza, zwanej tak od nazwiska właściciel Ulica Bema, przed wojną długa i prosta, prowadziła wtedy bezpośrednio i Dworzec Zachodni. Stamtąd wywieziono do Pruszkowa sporą część wygnanej ludności Warszawy.
8 sierpnia na domu nr 54 została wywieszona flaga z czerwonym krzyżem. Według jednego z powojennych zeznań, nad wejściem zawisł też napis formujący, że znajduje się tam „azyl dla osób starszych i słabych". Dom był drewniany, jednopiętrowy. Okna z tylnej strony domu zostały zabite deskami a w bramie stanęli esesmani z opaskami z czerwonym krzyżem na ramionach. Ci esesmani - w liczbie dwóch lub trzech - zaczęli odłączać od pędzonych ludzi dzieci w wieku poniżej 10 lat, kalekie staruszki i kobiety ciężarne. W ten sposób trafiła tam 81-letnia matka Anny Hołdakowej, która 8 sierpnia szła z nią i z córką na Dworzec Zachodni. Hołdakowa zeznała po wojnie, że by to ostatnia chwila, kiedy widziała matkę. Nie znała jej dalszych losów. Wszystkie te osoby - z punktu widzenia Niemców zbędne i nieprzydatne - zostały umieszczone w domu Kosakiewicza. Przyglądał się temu 48-letni Stefan Urlich, który stosunkowo swobodnie mógł poruszać się po okolic bo pracował w kuchni dla kolejarzy, ulokowanej na sąsiedniej posesji. Następnego dnia widział w oknach domu dzieci i osoby dorosłe. Składając krótko po wojnie zeznanie, nie potrafił określić, ile mogło być tam osób, ale stwierdzi że było ich wiele i wszystkie lokale musiały być zapełnione. Późno wieczorem kolejnego dnia do kwatery, w której mieszkał Urlich, dobiegły niepokojące odgłosy: „(...) usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza". Mimo niebezpieczeństwa Urlich przekradł się rowem w pobliże domu. „Zobaczyłem wtedy, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa, rzucane na Niemców i wołanie dzieci «mamo». Nikt z płonącego domu nie uciekał, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zrientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywi zamknięci w domu, a żołnierze niemieccy stacjonujący w fabryce Lilpopa ostrzeliwują okna wychodzące na ulicę Bema”. Zbrodnia miała miejsce 11 sierpnia, choć tablica pamiątkowa w miejscu dawnej posesji Kosakiewicza podaje datę 9 sierpnia. Dom dopalał się przez kilka następnych dni.
Piotr Gursztyn - "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona", wydawnictwo Demart, Warszawa 2015"
8 sierpnia na domu nr 54 została wywieszona flaga z czerwonym krzyżem. Według jednego z powojennych zeznań, nad wejściem zawisł też napis formujący, że znajduje się tam „azyl dla osób starszych i słabych". Dom był drewniany, jednopiętrowy. Okna z tylnej strony domu zostały zabite deskami a w bramie stanęli esesmani z opaskami z czerwonym krzyżem na ramionach. Ci esesmani - w liczbie dwóch lub trzech - zaczęli odłączać od pędzonych ludzi dzieci w wieku poniżej 10 lat, kalekie staruszki i kobiety ciężarne. W ten sposób trafiła tam 81-letnia matka Anny Hołdakowej, która 8 sierpnia szła z nią i z córką na Dworzec Zachodni. Hołdakowa zeznała po wojnie, że by to ostatnia chwila, kiedy widziała matkę. Nie znała jej dalszych losów. Wszystkie te osoby - z punktu widzenia Niemców zbędne i nieprzydatne - zostały umieszczone w domu Kosakiewicza. Przyglądał się temu 48-letni Stefan Urlich, który stosunkowo swobodnie mógł poruszać się po okolic bo pracował w kuchni dla kolejarzy, ulokowanej na sąsiedniej posesji. Następnego dnia widział w oknach domu dzieci i osoby dorosłe. Składając krótko po wojnie zeznanie, nie potrafił określić, ile mogło być tam osób, ale stwierdzi że było ich wiele i wszystkie lokale musiały być zapełnione. Późno wieczorem kolejnego dnia do kwatery, w której mieszkał Urlich, dobiegły niepokojące odgłosy: „(...) usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza". Mimo niebezpieczeństwa Urlich przekradł się rowem w pobliże domu. „Zobaczyłem wtedy, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa, rzucane na Niemców i wołanie dzieci «mamo». Nikt z płonącego domu nie uciekał, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zrientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywi zamknięci w domu, a żołnierze niemieccy stacjonujący w fabryce Lilpopa ostrzeliwują okna wychodzące na ulicę Bema”. Zbrodnia miała miejsce 11 sierpnia, choć tablica pamiątkowa w miejscu dawnej posesji Kosakiewicza podaje datę 9 sierpnia. Dom dopalał się przez kilka następnych dni.
Piotr Gursztyn - "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona", wydawnictwo Demart, Warszawa 2015"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz